Lady Day, największa wirtuozka emocji w historii wokalistyki jazzowej. Cz. 2 – twórczość

Lady Day pozostawiła po sobie wiele nagrań z wybitnymi muzykami m.in. Teddym Wilsonem, Lesterem Youngiem, Bennym Goodmanem, Oscarem Petersonem. Jednak za swój najlepszy album uważała ostatnią płytę nagraną w 1958 z orkiestrą pod kierunkiem Raya Ellisa – „Lady in Satin”. Na nagraniach obok orkiestry pojawiają się smyczki, a chwilami nawet chór. W tym czasie brzmienie Holiday zaczęło się już wyraźnie zmieniać – „słodko-gorzki chrapliwy wokal przypominał głos 70-latki, a nie 40-latki”[1].

Natomiast ja zamierzam skupić na dwóch utworach pochodzących z wcześniejszego albumu zatytułowanego „Lady Sings the Blues”, którego realizacja trwała od 1954 do 1956 roku. Pierwszy, jaki chciałabym wymienić, to „God Bless the Child” (pojawił się również na singlu z 1942 roku), do którego tekst napisała sama wokalistka, a muzykę stworzył Artur Herzog. Piosenka nawiązuje do kłótni Lady Day z matką. Poszło oczywiście o pieniądze. Podczas nerwowej wymiany zdań ze strony Sadie Fagan padają słowa: „niech Bóg błogosławi dziecko, które ma własne dziecko”. Ten incydent zainspirował Billie do rozważań o bogactwie, biedzie, podziałach społecznych i niesprawiedliwości:

„Them that’s got shall get 
Them that’s not shall lose (…)
Money, you’ve got lots of friends 
They’re crowding around your door 
But when you’re gone and spending ends 
They don’t come no more ”.

Pieniądze były przekleństwem Holiday. Początkowo dlatego, że ich brakowało, a później dlatego, że nie przyniosły jej szczęścia, a jedynie torowały drogę do dalszego upadku. Sprawiały, że Billie czuła się samotna. Zauważyła, że wielu jej bliskich, jest przy niej tylko wtedy, kiedy mogą liczyć na finansowe wsparcie.

            Drugi bardzo istotny utwór na płycie „Lady Sings the Blues” nosi tytuł „Strange Fruit”. Ta piosenka nie była już osobistą refleksją Billie, stała się protest-songiem całej społeczności afroamerykańskiej, wyrazem jej cierpienia, buntu wobec niesprawiedliwej rzeczywistości. To jeden z pierwszych utworów poruszających problem dyskryminacji rasowej. Tekst do „Strange Fruit” napisał żydowski poeta Abel Meerepol. Opisuje w nim lincz na Afroamerykanach oskarżonych
o rzekome morderstwo i gwałt – samosąd, którego ofiarą padli Thomas Shipp i Abram Smith, a który uwieczniony został na zdjęciu Lawrence’a Beitlera.

Holiday zaśpiewała tę piosenkę w 1939 roku w Cafe Society, gdzie jazzu mogli słuchać zarówno biali, jak i ciemnoskórzy klienci. Ten występ przeszedł do historii. Billie głęboko odczuwała całą gorycz i rozpacz zawartą w utworze. Swoje emocje przelewała ze sceny na publiczność. Autor tekstu skomentował interpretację wokalistki w takich słowach: „Billie ofiarowała „Strange Fruit” najbardziej zaskakującą, dramatyczną i skuteczną interpretację, która wytrąciłaby z dobrego samopoczucia nawet najbardziej zadowoloną z siebie publiczność”[2]. Najprawdopodobniej „Strange Fruit” stało się przyczyną przyszłych problemów Lady Day: prześladowań przez FBI, ścigania za narkotyki oraz aresztowań. Piosenka nie została przychylnie odebrana przez władze, jednak Billie nie podporządkowała się zakazowi jej wykonywania. W 1999 roku magazyn „Time” określił utwór „Strange Friut” pieśnią stulecia.[3]

„Southern trees bear strange fruit,
Blood on the leaves and blood at the root,
Black bodies swinging in the southern breeze,
Strange fruit hanging from the poplar trees”.

            Billie Holiday nie była idealna technicznie, ale zachwycała swoją naturalnością. Śpiewała całym sercem, dlatego jej wykonania potrafią przejąć do granic. Dotykają odbiorcę gdzieś głęboko wewnątrz. Przejmujące, smutne ballady uwydatniają intensywność cierpienia skrywanego przez Billie. To bardzo ważna postać nie tylko dla rozwoju wokalistyki jazzowej, ale również wokalistyki w rozumieniu ogólnym. Lady Day działała intuicyjnie, jej głos, frazę, rytm, interpretację prowadziły emocje. To artystka uniwersalna, ponieważ przez autentyczność przekazu jej śpiew wzrusza po dziś dzień. Producent John Hammond tak określa pierwszy raz, kiedy usłyszał i zobaczył śpiewającą Billie Holiday: „to był ten rodzaj cudu, na który czekałem od lat i który już się nie powtórzył”[4].


[1] http://muzyka.dziennik.pl/zdjecia/487022,11,billie-holiday-w-stulecie-urodzin-skandaliczny-zywot-krolowej-jazzu-zdjecia.html (dostęp 07.06.2018)

[2] http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53662,18215305,Billie_Holiday__Nie_stronila_od_heroiny__whisky_i.html?disableRedirects=true (dostęp 07.06.2018)

[3] http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53662,18215305,Billie_Holiday__Nie_stronila_od_heroiny__whisky_i.html?disableRedirects=true (dostęp 07.06. 2018)

[4] http://muzyka.dziennik.pl/zdjecia/487022,11,billie-holiday-w-stulecie-urodzin-skandaliczny-zywot-krolowej-jazzu-zdjecia.html (dostęp 07.06.2018)

Lady Day – największa wirtuozka emocji w historii wokalistyki jazzowej. Część 1 – życie

(Anna Kamińska)

Można zachwycać szeroką skalą głosu, można zadziwiać scatowymi solówkami, można być mistrzem timingu i frazowania, można mieć nienaganną intonację, ale można też chwycić słuchacza za serce i nie puszczać go aż do wybrzmienia ostatniej nuty w utworze. Taki dar i taką magię w głosie miała Billie Holiday. W swoich interpretacjach uderzała w punkt, dokładnie tam, gdzie trzeba, a barwa jej głosu chwilami potrafiła graniczyć z jękliwością[1]. Śpiewając przekazywała słuchaczowi historię, nie zostawała na powierzchni, tylko zawsze trafiała w sedno. W piosenkach opowiadała swoje własne przeżycia. Napisała wiele poruszających, intymnych tekstów, m.in.: „Don’t Explain” – podejrzewając męża o romans, „God bless the Child” – po kłótni z matką, „Fine and Mellow” – nawiązujący do tego, jak mężczyźni źle traktują kobiety.

Billie Holiday przyszła na świat jako Eleonora Fagan, dopiero później nazwisko przejęła po swoim biologicznym ojcu, a imię od ulubionej gwiazdy filmowej – Billie Dove. Urodziła się 7 kwietnia 1915 roku w Baltimore (choć niektóre źródła podają Filadelfię) jako nieślubna córka młodocianych Sadie Fagan, pochodzącej z baltimorskich nizin społecznych, oraz Clarence’a Holiday, muzyka, który przez pewien czas występował nawet z orkiestrą Fletchera Hendersona.

Billie to „jedna z najbardziej dramatycznych postaci historii jazzu”[2]. W swoim krótkim życiu (zaledwie 44 lata) doświadczyła niewyobrażalnie wiele dramatów. Już w najmłodszych latach musiała zmierzyć się z odejściem ojca, życiem w biedzie, molestowaniem, pobiciem, prostytucją, a nawet gwałtem. Jej trudne dzieciństwo przełożyło się na nałogi towarzyszące dorosłości: papierosy, alkohol, narkotyki oraz pociąg do dominujących mężczyzn. Przygodę ze śpiewem zaczęła właściwie przypadkiem. Znalazła pracę jako wokalistka w brooklyńskich lokalach, co było wspaniałą alternatywą dla dotychczasowych aktywności, takich jak sprzątanie domów bogatych białych ludzi czy prostytucja. To właśnie w jednym z klubów w 1933 roku zobaczył ją i usłyszał odkrywca talentów, miłośnik jazzu John Hammond. Jeszcze w tym samym roku zaaranżował jej pierwsze nagrania dla wytwórni Columbia, w towarzystwie zespołu Benny’ego Goodmana. Jej kariera zaczęła się rozwijać. Poznała saksofonistę Lestera Younga. Muzyków połączyła wielka wieloletnia przyjaźń, dopasowanie tak duchowe, jak i muzyczne. To właśnie saksofonista nadał Holiday pseudonim „Lady Day”, natomiast dla niej Lester zawsze był „najlepszym – „Pres” – w kraju, w którym nigdy nie liczyli się książęta i hrabiowie, tylko prezydent”.[3]

Początek kariery oraz muzycznego rozwoju wokalistki przypada na okres złotej ery swingu, nazywanej również dekadą big-bandów, w której nastąpiło powiększenie składów zespołów nawet do szesnastu muzyków. Koniecznością stało się „dobre opanowanie intonacji, brzmienia, szybkości i sprawności gry”[4]. Poszerzony został aspekt harmoniczny, ważnym elementem stał się rytm synkopowy, wprowadzono walking – stały, 4-miarowy puls realizowany przez kontrabas. „Cztery miary w takcie grały z resztą wszystkie instrumenty sekcji rytmicznej (…) Big-bandy osiągnęły przez to „swing feel”, płynniejszy, swingujący rytm”.[5] Billie występowała m.in. z orkiestrą Goodmana, Lunceforda, Basiego. Od 1938 śpiewała również z białym big-bandem klarnecisty Artiego Shawa. Niestety, ich wspólna przygoda nie trwała długo przez wzgląd na wielokrotne incydenty na tle rasowym. W niektórych miejscach Lady Day musiała korzystać z windy towarowej, zdarzało się również, że nie mogła jeść w restauracji wspólnie z muzykami. W filmie „Fenomen Billie Holiday” przedstawiona zostaje relacja, według której wokalistka miała białoskórą dublerkę stojącą na scenie i udającą, że śpiewa, podczas gdy faktycznie piosenkę wykonywała Billie zza sceny. Po odejściu z big-bandu Artiego Shawa Holiday otrzymała angaż w Cafe Society, gdzie rozpoczęła współpracę z zespołem Frankiego Newtona. Miała również swoje epizody filmowe. Jeden z Dukem Ellingtonem – zaśpiewała i zagrała w 15-minutowym filmie „Symphony in Black”, drugi z Luisem Armstrongiem – wspólnie wystąpili w filmie pt.: „New Orleans”. W 1944 roku po raz pierwszy zwyciężyła w ankietach pism „Metronome” i „Esquire” (wyprzedzając Ellę Fitzgerald), dzięki czemu wzięła udział w koncercie „All Stars” w Carnegie Hall. Dziesięć lat później wybrała się w bardzo udaną trasę po Europie. Podczas swojej kariery współpracowała z tak wybitnymi akompaniatorami, jak m.in. Art Tatum czy Bobby Tucker. Z biegiem lat jej umiejętności wokalne wzrastały, bawiła się timem, synkopacją, z czasem „barwa jej głosu ściemniała, a skala przesunęła się w dół”[6]. Charakterystyczna dla jej stylu stała się powściągliwość, przeciąganie wartości rytmicznych, wręcz deklamacyjny charakter przekazu, wysuwający treść na sam przód.

Billie Holiday wiodła barwne, ale tragiczne życie. Wdawała się w liczne romanse. Wiązała się głównie z mężczyznami, którzy frustracje wyładowywali za pomocą pięści. Przełom lat 1948/1949 spędziła w więzieniu za posiadanie narkotyków. Mniej więcej od tego czasu była pod stałą obserwacją agentów FBI. W czerwcu 1959r. została umieszczona w szpitalu, przez wzgląd na pogarszający się stan zdrowia. Tam po raz ostatni została aresztowana za „tajemniczy proszek”[7] znaleziony na prześcieradle. Zmarła 17 lipca 1959 roku.


[1] Schmidt A., Historia Jazzu, wydawnictwo Polihymnia, Lublin 2009, s. 337.

[2] Niedziela-Meira J., Historia Jazzu. 100 wykładów, wydawnictwo InfoMax, Katowice 2014, s. 183.

[3] Niedziela-Meira J., Historia Jazzu. 100 wykładów, wydawnictwo InfoMax, Katowice 2014, s. 184.

[4] Niedziela-Meira J., Historia Jazzu, wydawnictwo InfoMax, Katowice 2014, s. 142.

[5] Niedziela-Meira J., Historia Jazzu, wydawnictwo InfoMax, Katowice 2014, s. 142.

[6] Niedziela-Meira J., Historia Jazzu. 100 wykładów, wydawnictwo InfoMax, Katowice 2014, s. 184.

[7] Niedziela-Meira J., Historia Jazzu. 100 wykładów, wydawnictwo InfoMax, Katowice 2014, s. 186.

Body percussion – ćwiczenie

Oto ćwiczenie na długie kwarantannowe popołudnia i wieczory – body percussion. Dzięki niemu rozwiniesz ważne dla każdego wokalisty umiejętności: poczucie rytmu, świadomość własnego ciała i koordynację ruchową. Przeprowadzi Cię przez nie nasza Trenerka, Anna Kamińska.

Jeśli interesują Cię zajęcia wokalne lub na przykład z zakresu rytmiki, pamiętaj, że pracujemy także online. Na wszelkie Twoje pytania odpowiemy mailowo i telefonicznie.

Muzyka naszych Trenerów

Kiedy nasi Trenerzy akurat nie zajmują się przekazywaniem swojej wiedzy, prężnie działają artystycznie. Specjalnie dla Was stworzyliśmy na naszym kanale YouTube playlistę z ich utworami. Polecamy serdecznie! (klinięcie w obraz przekieruje na nasz kanał)

A Ty? Dlaczego śpiewasz?

(Anna Kamińska)

Śpiew towarzyszy nam od zarania dziejów. Był obecny podczas plemiennych rytuałów, polowań, walk, obrzędów, ale również podczas każdego zwykłego dnia. Do tej pory śpiewamy na weselach, urodzinach, pogrzebach, pod prysznicem, myjąc naczynia, odkurzając, gotując, spacerując, usypiając dzieci.
Wszyscy śpiewamy.
Pytanie tylko: dlaczego?

Zadaliśmy je kilku osobom – poznajcie ich motywacje, może odnajdziecie w ich wypowiedziach siebie?

Śpiew jest dla mnie odskocznią od pracy i obowiązków, pozwala się zrelaksować i daje niesamowitą frajdę.
(Piotrek, 26 lat, programista).

Śpiewam, ponieważ w ten sposób wyrażam siebie.
(Marianna, 20 lat, studentka wokalistyki jazzowej).

Śpiewanie jest dla mnie radością w najczystszej postaci. Śpiewam, ponieważ wtedy czuję, jak wszystko się układa.
(Martyna, 20 lat, studentka dziennikarstwa).

Śpiewam, bo mnie to odpręża i zapominam wtedy o problemach. Najbardziej lubię wspólne śpiewanie ze znajomymi, np. przy ognisku – to zbliża do siebie ludzi.
(Kasia, 27 lat, inżynier procesu).

Śpiewanie jest jedną z dwóch rzeczy, które sprawiają, że potrafię się całkowicie odciąć od rzeczywistości i nic dookoła mnie nie interesuje. To właśnie dzięki śpiewaniu, poprzez odpowiednie słowa w piosence, mogę wyrzucić z siebie smutek, gniew, żal lub spotęgować pozytywne emocje. Jednym słowem to najlepsza forma kuracji emocjonalnej.
(Michał, 27 lata, student).

Dlaczego śpiewam? To proste, bo lubię. Poza tym paru osobom się to podoba, a jak mogę komuś umilić życie, pocieszyć czy przenieść do innego świata, to nieśpiewanie mogłoby być zakopywaniem talentu, który być może, z jakiegoś powodu, został mi dany tam z Góry. Śpiewanie to jeden z najpiękniejszych sposobów (oczywiście subiektywnie mówiąc) na wyrażenie tego, co ma się wewnątrz.
(Zosia, 25 lat, studentka wokalistyki jazzowej, rytmiczka).

Śpiewam, ponieważ w ten sposób mogę odczuwać i wyrażać wiele emocji. Właśnie to jest najbardziej uzależniające w śpiewie – te emocje, które się z tym wiążą, które są niepowtarzalne, ulotne i momentami trudne do skonkretyzowania.
(Karolina, 20 lat, studentka wokalistyki jazzowej).

Śpiewam od siódmego roku życia. Ciężko to uzasadnić, ale wiem, że gdyby ktoś mi zabrał możliwość śpiewania, tworzenia oraz koncertowania czułabym się niekompletna. Śpiewanie to mój stan umysłu, moja osobowość, moje emocje, moje ego i moje ciało. Śmiem twierdzić, że śpiew to powołanie.
(Martyna, 24 lata, wokalistka).

W polskim rapie jest niewiele osób z czystym wokalem. Braki techniczne usłyszysz w wielu refrenach. A ja chcę być wśród najlepszych.
(Łukasz, 25 lata, raper).

Śpiewanie daje mi to co kilogram czekolady – radość, tyle że bez zbędnych kalorii.
(Jagoda, 25 lat, architekt).

Śpiewam, bo lubię, bo robię to od dziecka. Śpiewając mogę się zrelaksować, uwolnić emocje.
(Marianna, 21 lat, studentka wokalistyki jazzowej).

Śpiewam, bo sprawia mi to przyjemność. Po prostu lubię to robić.
(Agata, 22 lata, studentka pedagogiki, tancerka).

Szukam drogi w życiu, a muzyka jest jak GPS – wiele ułatwia.
(Mateusz, 27 lat, technik informatyk, barista, student Studium Musicalowego Capitol).

Jako architekt i scenograf pracuję z przestrzenią, a muzyka i wszelakie odgłosy, które ją stale wypełniają, pozwalają czuć się obecnym tu i teraz. Śpiewam, bo lubię być częścią tego wypełnienia.
(Sebastian, 25 lat, architekt, scenograf).

Śpiewam, bo sprawia mi to przyjemność, ulgę i radość, kiedy jestem w stanie dotrzeć do kogoś i w jakiś sposób go poruszyć lub rozśmieszyć.
(Michał, 24 lat, student).

Autentyczność – jest dla mnie największą cechą naturalnego głosu każdego człowieka. Śpiewając wyrażam siebie, pokazuję swoje prawdziwe wnętrze i to jest piękne.
(Teresa, 26 lat, muzykoterapeutka).

Śpiewam, żeby wyrazić to, czego nie umiem (albo nawet nie mogę) ubrać w słowa.
(Martyna, 25 lat, inżynier gospodarki przestrzennej, wokalistka).

Dzięki śpiewaniu czuję się wyjątkowo szczęśliwa. Śpiew daje mi wytchnienie od prozy codziennego życia, a uczenie innych napędza mnie do działania, ponieważ wtedy mogę takie samo szczęście ofiarować komuś innemu.
(Patrycja, 24 lata, studentka pedagogiki i logopedii, wokalistka).

Śpiewamy, bo bardzo tego pragniemy. Bo to naturalne, ludzkie. I tak naprawdę głęboko w środku nie dajemy sobie wmówić, że jedni się nadają a inni nie. Śpiewamy, bo nas to uwalnia i uszczęśliwia. To, że się odważysz śpiewać, może zmienić wszystko.
(Patrycja, 37 lat, właścicielka szkoły śpiewu).

A Ty? Dlaczego śpiewasz? Koniecznie napisz w komentarzu 🙂