W muzyce, trzeba być przygotowanym na to, że może wydarzyć się wszystko

Rozmowa Anny Kamińskiej z Hanną Giedą – wokalistką, absolwentką poznańskiej Akademii Muzycznej na kierunku jazz i muzyka estradowa, pedagogiem w Zespole Szkół Muzycznych im. F. Chopina i Policealnym Studium Piosenkarskim im. Czesława Niemena w Poznaniu. 

(wywiad z został przeprowadzony 3 kwietnia 2019 roku).  

Czym dla ciebie jest śpiew?  

Dla mnie największą wartością jest to, ile siły daje śpiewanie. Nie tylko od strony wykonawcy, ale również od strony słuchacza. Muzyka w życiu każdego z nas odgrywa bardzo ważną rolę. Pomaga, kiedy jesteśmy smutni. W moim przypadku z różnych stron trafiały do mnie piosenki, które najczęściej opisywały dokładnie to, co aktualnie działo się w moim życiu. Wiadomo, że takich utworów nie weźmie się na pierwszy lepszy koncert, ale przerabianie tekstów opisujących trudniejsze chwile, nawet jeśli mamy ich nigdy nie wykonać publicznie, pozwala w końcu nabrać do nich dystansu. To jest dla mnie najważniejsza rzecz, właśnie to kocham w śpiewaniu, dzięki niemu staję się silniejsza, odporniejsza na wiele rzeczy. Ponadto dla tworzenia interpretacji utworów i ich własnych opracowań, podstawą jest to, ile my z naszego życia zapamiętujemy. Trzeba nauczyć się czerpać z doświadczeń, z przeżyć. To też jest fajna wartość. Śpiewanie rozwija pamięć. 

Czy dobrze rozumiem, że śpiewanie jest dla ciebie pewnego rodzaju terapią?  

Chyba tak. Ja głównie działam jako solowa wokalistka, pracuję na swoje własne nazwisko. Nie mam jednego stałego zespołu, współpracuję z różnymi muzykami, których bardzo cenię. Tu nie chodzi o żadne gwiazdorzenie, ale niezależnie od popularności, szczególnie w muzyce popowej, wokalista jest na świeczniku, zawsze w odosobnieniu. Chociaż może to ma związek z osobowością? Ja nie jestem typem osoby, która siedzi przed koncertem z całą orkiestrą. Nie dlatego, że ich nie lubię. Po prostu muszę się skupić. Potem wychodzę na scenę i wszyscy patrzą na mnie, więc muszę uważać, żeby nic niewłaściwego się na tej scenie nie wydarzyło. Właśnie to “bycie na świeczniku” powoduje, że ludzie na nas, wokalistów, dziwnie patrzą. Wydaje im się, że skoro wychodzimy na scenę to musimy być silnymi osobami. To bardzo duża presja i właśnie wspomniana przeze mnie wcześniej siła, którą czerpię z utworów, pomaga mi jakoś sobie z nią radzić. Wiadomo, wszystko ma swoją cenę.  

Bycie wokalistką czy wokalistą wiąże się z ciągłą presją życiową?  

Zależy. Znam wielu z nich, którzy podchodzą do tematu bardzo swobodnie. Moim zdaniem to zależy od tego, co kto chce osiągnąć. Jeśli ktoś nie ma dużego parcia na sukces i bycie ikoną, co się naprawdę niewielu osobom udaje, czy przede wszystkim na to, żeby się ileś lat na tej scenie utrzymać, to pewnie też presja jest proporcjonalnie mniejsza.  

Jak to się stało, że związałaś ze śpiewaniem całe swoje życie?  

Podstawówka. Jakiś konkurs w szkole. Wszyscy się zgłaszali. Wcześniej bałam się zaśpiewać nawet w domu przed rodzicami. Do tej pory występy przed najbliższymi są dla mnie najtrudniejsze, zdecydowanie najbardziej stresujące. Potem szkoła muzyczna. Z wykształcenia jestem klasykiem. Muzyk, instrumentalista w zakresie gry na fagocie to mój pierwszy zawód, skończyłam drugi stopień. Ale nie gram już od kilku lat. Mam dosyć specyficzny charakter. Odkąd pamiętam, dobrze czułam się w roli przywódczyni. Zawsze chciałam być dyrygentem, marzyła mi się dyrygentura symfoniczna. Ale stres zniszczył to marzenie, nie odważyłam się pojechać na konsultacje przed egzaminami wstępnymi na studia. Za to już na drugim stopniu szkoły muzycznej trochę koncertowałam, prowadziłam zajęcia wokalne i to właśnie taka praca, prowadzenie wokalnie innych, przynosiła mi największą satysfakcję i radość. Wtedy narodziła się we mnie myśl, że może to jest ścieżka dla mnie – uczenie. Wybrałam studia wokalne nie z zamiarem, że zrobię wielką karierę. Chciałam być pedagogiem i uczyć śpiewu rozrywkowego. Nie poszłam na wokalistykę jazzową dlatego, że fascynowała mnie Ella Fitzgerald albo Billie Holiday. Wręcz przeciwnie, moja wiedza na temat jazzu była znikoma. Zdecydowałam się na akademię, bo jazz to podstawa muzyki rozrywkowej. Nie okłamujmy się, żeby robić karierę muzyczną, nie jest potrzebny papier akademii. Ja tutaj dostałam dokładnie to, czego potrzebowałam – poznałam wspaniałych muzyków, z którymi koncertuję, oraz wiedzę, którą mogę przekazywać swoim uczniom. No i oczywiście improwizacja. Przez wzgląd na swoje wcześniejsze klasyczne wykształcenie zupełnie nie miałam o niej pojęcia. Wcześniej wykonywałam repertuar, w którym nie musiałam sięgać po improwizację. Zawsze wychodząc na scenę dokładnie wiedziałam, co się wydarzy. Kiedy spotkałam się z jazzem, wszystko wywróciło się do góry nogami.  

Wiem, że wcześniej przez rok studiowałaś kompozycję w Bydgoszczy. Czemu przerwałaś tamte studia?  

Nie dostałam się na wokalistykę jazzową za pierwszym razem, z różnych przyczyn. Prawdę mówiąc, raczej niezależnych ode mnie. Pokrótce – nie była to wina mojego głosu czy kwestia braku umiejętności, po prostu nie tego wtedy szukali. Ale cieszę się, że tak wyszło, bo rok kompozycji klasycznej u prof. Zbigniewa Bargielskiego, który jest legendą polskiej muzyki współczesnej, był dla mnie bardzo cenny. Moje studia nie polegały na tworzeniu piosenek, tylko na pisaniu utworów na chór, orkiestrę, na przeróżne składy, więc tamte doświadczenia przydają mi się dzisiaj przy mojej autorskiej twórczości.  

Niedawno obroniłaś tytuł magistra sztuki w zakresie wokalistyki jazzowej. Czujesz, że to dobry moment na autorską twórczość?  

Coraz bardziej utwierdzam się w tym, że pójdę w karierę solową. Nadal bardzo pociąga mnie uczenie i wiem, że sprawdzam się w tej dziedzinie, ale nie chcę łączyć tych dwóch rzeczy. Mówią o mnie, że jestem osobą zero-jedynkową. Jeżeli mam się poświęcić karierze wokalnej, chcę to zrobić w 100%. Ostatnio zagrałam kilka różnych koncertów w krótkim czasie. W ciągu dwóch miesięcy musiałam wystąpić z około siedemdziesięcioma coverami. Był to duży wysiłek pod względem fizycznym, interpretacyjnym i przede wszystkim pamięciowym. I wtedy pomyślałam – „Chcę śpiewać swoje utwory”. Może nigdy nie napiszę tak wspaniałego utworu jak Aleja Gwiazd albo Kasztany, albo może nie przyjdzie mi nigdy śpiewać takiego duetu jak Dumka na dwa serca, albo mój hit nie będzie tak znany jak Show must go on, ale to nieważne. Będzie mój. 

Siedemdziesiąt coverów to chyba niemałe wyzwanie?  

Wiele razy byłam rzucana na głęboką wodę, np. warsztaty Made in Chicago, brałam udział w ostatnich trzech edycjach. To był dla mnie duży skok. Ja rozumiem jazz oraz improwizację, która nie jest taką totalną abstrakcją – harmoniea, potrzebne skale, formy, wszystko matematycznie poukładane, wbrew pozorom bardziej zaplanowane niż w normalnej piosence, w której można dodać własny ozdobnik. A tu nagle muzyka free jazz̨. Zdarzało się, że graliśmy godzinny koncert nie mając ani jednej nuty zapisanej na papierze.  

Zaczęłyśmy rozmawiać o rzucaniu na głęboką wodę. Od jakiegoś czasu współpracujesz z Maćkiem Fortuną…  

To wspaniały muzyk, trębacz. Zrobiłam z nim już kilka szalonych projektów. Niedawno nagraliśmy płytę z piosenkami w języku esperanto. Na świecie jest chyba około 5 tys. osób, o ile dobrze pamiętam, które fascynują się tym językiem i kulturą. I nagle my nagrywamy płytę. Śpiewam też w Poznańskiej Piętnastce, którą Maciek reaktywował po około 60 latach. To kiedyś była Poznańska Piętnastka Radiowa, która ponoć nie zagrała ani jednego koncertu na żywo. Obecnie zespół współtworzą głównie młodzi muzycy jazzowi z Poznania, którzy mają w sobie wiele pasji i energii. Maciek to z jednej strony człowiek dokładny, wymagający, a z drugiej wizjoner, który czasami po prostu puszcza wodze fantazji i na scenie dzieją się rzeczy, których w najśmielszych snach byśmy sobie nie wyobrazili. Takie sytuacje uczą obycia scenicznego i tego, że w muzyce, trzeba być przygotowanym na to, że może wydarzyć się wszystko. 

Czy podczas koncertu wytwarza się jakaś płaszczyznę komunikacji wewnątrz zespołu?  

Komunikacja jest podstawą. Możemy wyjść na jam session z muzykami, z którymi się kompletnie nie znamy, i złapać wspólny język poprzez wykonywany utwór. Pop jest bardziej oczywisty od jazzu. Kiedy słuchamy piosenki popowej, przy każdym wykonaniu brzmi ona zazwyczaj tak samo lub bardzo podobnie, w jazzie liczy się chwila, moment, który już nigdy się nie powtórzy. Muzycy mają tylko zarys utworu, za każdym razem ta sama kompozycja zabrzmi trochę inaczej. Dlatego zawsze powtarzam, żeby nie być aż tak krytycznym wobec wokalistów jazzowych. To nie znaczy oczywiście, że należy odpuszczać, gdy zafałszują albo zaczną śpiewać niepasujące dźwięki. Ale trzeba mieć świadomość, że to, co się wydarzyło w danej sekundzie utworu, jest niepowtarzalne. 

Jak przedstawia się komunikacja na płaszczyźnie odbiorca-nadawca?  

Wytwarza się pewnego rodzaju więź, szczególnie w tych momentach, kiedy rozmawiamy z publicznością. Oczywiście pamiętając o tym, że na scenie nie ma miejsca na prywatę i zwierzenia nie są mile widziane. Na koncertach jazzowych pojawia się bezpośrednia interakcja. Ludzie wiedzą, że po wykonanej przez muzyka solówce należy bić brawo. Natomiast w popie nie ma takiego zwyczaju, więc jest to tym bardziej wyjątkowe, że publiczność wyczekuje momentu kulminacyjnego i tuż po nim zaczyna klaskać. Wtedy faktycznie ma się wrażenie, że słuchacze przez ten cały utwór idą razem z nami. Przy szybszych numerach, kiedy my skaczemy na scenie, ludzie skaczą z nami, uśmiechają się, wtedy wiemy, że oni tam są, że dobrze się razem bawimy. Inaczej sytuacja ma się przy tzn. balladach popowych. Są bardziej wzniosłe, więc nie możesz sobie czegoś od tak krzyknąć do publiczności. Musisz zrobić jednoosobowe show, wyglądać pięknie, mieć dopracowane gesty, emocje. Wszystko jest skupione na tobie, orkiestra jest tłem. 

Znowu wspomniałaś, że na scenie trzeba wyglądać…  

Wygląd musi pasować do repertuaru, który wykonujemy. Kiedyś oglądałam jakiś festiwal w telewizji, podczas którego uczestnicy występowali w takich ubraniach, w jakich ja bym poszła do cioci na obiad. To było straszne. Mój strój w dużej mierze odzwierciedla szacunek do publiczności. Nawet jeśli to są dżinsy i biała koszulka, to niech chociaż ta koszulka będzie wyprasowana. Nawet jeśli gra fenomenalny, uznany muzyk, ale w pomiętej koszuli, to są ludzie, których to zraża. Na niektóre koncerty mogę założyć srebrne szorty, białe trampki i skakać z tłumem, ale gdy wychodzę grać z orkiestrą, to nie ma szans, żebym wyszła na płaskim obcasie. Jeśli w takich momentach ktoś zakłada trampki, jest to totalny brak szacunku i wyczucia. Jestem dosyć rygorystyczna, jeżeli o to chodzi.  

Co sądzisz o telewizyjnych talent show? 

Największa zaleta takich programów to przede wszystkim promocja. Jest mnóstwo ludzi, którzy odpadli w drugim, trzecim odcinku telewizyjnego show, a i tak stali się bardziej rozpoznawalni niż niejeden wygrany. Natomiast z opowiadań z różnych stron, również od samych uczestników wiem, że niestety rzeczywistość takich programów nie wygląda kolorowo. Nie każdy poradzi sobie z tym psychicznie. Bardzo często w talent show podpisuje się różnego rodzaju umowy, które mają swoje kruczki i konsekwencje, a te potrafią się ciągnąć latami. Wszystko zależy od tego, czego ktoś oczekuje. Z całą pewnością idąc do takiego programu dobrze jest mieć już swój materiał i od razu go wypromować.  

Muzyką żyjesz cały czas, nawet jak są wakacje. Czy czasami potrzebujesz od niej odpocząć? 

Jeśli gramy dużo koncertów, to w pewnym momencie nasze ciała domagają się odpoczynku. Ostatnio co tydzień grałam inny projekt, z kompletnie innym składem. To jest bardzo obciążające fizycznie. Trzeba o siebie dbać. Ktoś może pomyśleć – gra sobie tyle koncertów, super sprawa. I owszem, bo mam to szczęście, że robię to, co kocham i sprawia mi to ogromną przyjemność. Ale… To nie zawsze tak super wygląda – ktoś zagra koncert, ładnie się ubierze, pomaluje, uczesze i już. Bardzo często musimy wyjść na scenę, mimo że nasz organizm wcale jeszcze nie jest gotowy do pracy, do takiego wysiłku, po zbyt małej ilości snu czy pozarywanych nocach. Czasami grasz plener w środku lata, piękne miejsce, wszystko powinno być idealnie, a okazuje się, że jest zimno, jak w listopadzie, a my w tym zimnie od samego rana. Organizm nie zawsze wszystko rozumie, a siedzenie cały dzień w głodzie i zimnie nie sprzyja zdrowiu, a tym bardziej nie działa dobrze na głos, można go nawet stracić w ten sposób. 

Jaka jest społeczna rola śpiewu?  

Każdy ma inny powód do tego, żeby śpiewać. Możemy komuś sprawić przyjemność śpiewaniem, możemy śpiewać, żeby tę przyjemność sprawić sami sobie. Jak ktoś ma gorszy, okres to potrzebuje muzyki, żeby okiełznać negatywne emocje, dać im upust. Albo wręcz przeciwnie, czasami muzyka dopinguje do działania. My czerpiemy z muzyki. Kiedy śpiewamy w grupie, na przykład w chórze, to dodatkowo mamy ze śpiewania wielką frajdę i energię, którą ofiarowujemy od siebie i dostajemy w zamian od grupy.  

Jakie więzi wytwarzają się między ludźmi podczas wspólnego śpiewania? 

Przez wiele lat śpiewałam w chórach. Jeździliśmy na festiwale międzynarodowe. Często to, że śpiewamy razem, jest równoznaczne z tym, że tworzymy zgraną grupę, lubimy się, dogadujemy, wspólnie przeżywamy i to stanowi bardzo dużą wartość. Śpiewanie w grupie, poczucie wspólnoty dodaje odwagi. Są ludzie, którzy sami nigdy by nie zaśpiewali. 

Śpiewanie wpływa na rodzaj wytworzonej więzi?  

Śpiewanie to forma mówienia. Zawiera dodatek melodii, harmonii, rytmu, ale my po prostu wyrażamy wiele rzeczy. Jeśli chór wykonuje muzykę sakralną, to oni wszyscy się razem modlą. Jeśli wykonują muzykę rozrywkową, to się razem bawią. Chcą czy nie, są skazani na polubienie się. Zaczynają ich łączyć pozytywne wspomnienia, zaczynają czuć odpowiedzialność za całą grupę. Kiedy np.. w basach ktoś źle zaśpiewa, to wszyscy z tego głosu dostają ochrzan i muszą sobie z tym poradzić. Czasem może to jest takie „lubienie się na siłę”, ale zwykle pozytywna energia sprawia, że powstają prawdziwe więzi. Rzadko w chórze jest ktoś wyobcowany.  

Czy pojawia się jakaś płaszczyzna komunikacji podczas wspólnego śpiewania?  

Trzeba się wzajemnie słuchać i na siebie reagować. Wyłapywać nie tylko swoją partię, ale również partie innych głosów. Czasami nawet bez kontaktu wzrokowego musimy wspólnie wejść na jakiś moment w utworze. Muzykę trzeba czuć, dlatego też często w chórach synchronizują się oddechy, cała grupa oddycha w rytmie danego utworu.  

Powiedziałaś, że nauczanie jest twoją pasją. Dlaczego to lubisz?  

Pobudza we mnie czujność. Sprawdzając innych zwracam uwagę na rzeczy, o których u siebie zdarza mi się zapomnieć. I to jest bardzo ważne, że nawet zawodowi wokaliści, którzy już są wiele lat na scenie, nawet Ci najlepsi, również nie przestają ćwiczyć. Celine Dion nadal ma swojego nauczyciela. Kontrolując innych sama muszę ciągle być w formie. Słyszę, że moja uczennica nauczyła się już zwracać uwagę na to, czy na tamto i od razu pojawia się w głowie lampka – czy ja też na to zwracam uwagę? Ponadto bardzo lubię wspólnie z uczniami zatapiać się w utworze, w przekazie, grzebać w tekście, w tym, jak został połączony z muzyką, wyszukiwać najpiękniejsze połączenia i frazy. To bardzo otwiera umysł.  

Jaka więź wytwarza się pomiędzy uczniem a nauczycielem?  

Śpiew to bardzo intymna umiejętność. Zdarzają się uczniowie, którym zaśpiewanie przede mną piosenki wcale nie przychodzi łatwo, muszą się otworzyć przed obcą osobą i wydobyć z siebie dźwięk. Jestem wymagająca, chcę, żeby moi uczniowie mieli świadomość, że patrzę na nich jak na zawodowców, a jak nie chcą się przykładać do lekcji, to niech idą się uczyć gdzieś indziej, bo ja wyznaję zasadę, że albo robić coś dobrze, albo nie robić tego wcale. Moi uczniowie widzą mnie jako osobę zawsze z podniesionym palcem wskazującym do góry, ale jestem też przekonana, że wiedzą, że mogą do mnie zadzwonić w środku nocy z problemem, a ja od razu im pomogę. Nasza partnerska relacja wynika z tego, że często z moimi uczniami jesteśmy po prostu w tym samym wieku, więc nie ma dużej bariery. Bycie nauczycielem śpiewu to wbrew pozorom bardzo odpowiedzialna funkcja. Taka osoba po pierwsze musi mieć dobre ucho, po drugie wyczucie stylu. Każdy uczeń przychodzi z zupełnie innym głosem, z kompletnie innymi problemami czy aspiracjami. Jestem uczulona na ludzi, którzy uczą śpiewu, a mają znikomą ilość informacji na ten temat i nie posiadają odpowiednich kompetencji, żeby to robić. Czasem zdarza mi się, że przychodzi do mnie uczeń, który wcześniej uczył się u kogoś innego i ma straszne maniery wokalne, niewłaściwe przyzwyczajenia. Zdumiewa mnie liczba osób, które aktualnie zajmują się nauczaniem śpiewu.  

Jak sobie radzisz z uczniem bardzo poblokowanym?  

Tłumaczę że ja miałam tak samo, że też kiedyś się bardzo bałam i miałam wiele barier, które musiałam przełamywać. Poza tym ćwiczenia są pomocne, więc trzeba dobrać odpowiednie ćwiczenie do indywidualnego przypadku. Ja mam bardzo matematyczne podejście do wszystkiego, nie lubię filozofować. Ale czasami musisz być psychologiem i całe godzinne zajęcia poświęcić na to, żeby zagłębić się w interpretację. Dopóki uczeń w stu procentach nie będzie przeżywał tego, o czym śpiewa, to ta emocja nie udzieli się nikomu innemu. I to jest praca trochę terapeutyczna.  

A czy tobie zdarzyły się jakieś kryzysy? Momenty, kiedy zwątpiłaś w swoją wokalną drogę 

Kiedyś straciłam głos i co się okazało? To nie była kwestia przeziębienia albo złego używania głosu, tylko psychiki, stresu. Wtedy dostałam zalecenie od mojej nauczycielki, żeby zaszyć się gdzieś i odpocząć, nie czytać książek, nie słuchać muzyki, tylko napić się wina, wyluzować i porządnie wyspać. Ja zawsze muszę być świetnie przygotowana, dlatego stawiam sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Nawet jak mi koledzy mówią: „Hanka takie rzeczy w Polsce nie wyjdą”, to ja im mówię: „Czekajcie, jeszcze zobaczycie, jeszcze będziecie grali w mojej orkiestrze”. Czasami, jeśli wymagamy od siebie za dużo, to taka sytuacja może nas zablokować. Zawsze chcę jeszcze lepiej i jeszcze więcej. Jak śpiewasz wielkie hity, które wszyscy znają, to trzeba po prostu zrobić show i stanąć na samym szczycie w trakcie trwania utworu. Nie chodzi o to, żebym była lepsza niż Withney Huston ani Celine Dion. Ale z koncertu na koncert muszę być coraz lepsza. Muszę brzmieć lepiej niż moja ostatnia wersja siebie.  

Czy świat jazzu to jest męski świat?  

No coś ty Te wszystkie ballady? Jakby brzmiało Body and soul, jakby śpiewał je facet? Nie ma takiej opcji. Kobiety w jazzie są tak samo ważne jak mężczyźni, są sobie wzajemnie potrzebni, jak w każdym innym zawodzie.  

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *