W muzyce, trzeba być przygotowanym na to, że może wydarzyć się wszystko

Rozmowa Anny Kamińskiej z Hanną Giedą – wokalistką, absolwentką poznańskiej Akademii Muzycznej na kierunku jazz i muzyka estradowa, pedagogiem w Zespole Szkół Muzycznych im. F. Chopina i Policealnym Studium Piosenkarskim im. Czesława Niemena w Poznaniu. 

(wywiad z został przeprowadzony 3 kwietnia 2019 roku).  

Czym dla ciebie jest śpiew?  

Dla mnie największą wartością jest to, ile siły daje śpiewanie. Nie tylko od strony wykonawcy, ale również od strony słuchacza. Muzyka w życiu każdego z nas odgrywa bardzo ważną rolę. Pomaga, kiedy jesteśmy smutni. W moim przypadku z różnych stron trafiały do mnie piosenki, które najczęściej opisywały dokładnie to, co aktualnie działo się w moim życiu. Wiadomo, że takich utworów nie weźmie się na pierwszy lepszy koncert, ale przerabianie tekstów opisujących trudniejsze chwile, nawet jeśli mamy ich nigdy nie wykonać publicznie, pozwala w końcu nabrać do nich dystansu. To jest dla mnie najważniejsza rzecz, właśnie to kocham w śpiewaniu, dzięki niemu staję się silniejsza, odporniejsza na wiele rzeczy. Ponadto dla tworzenia interpretacji utworów i ich własnych opracowań, podstawą jest to, ile my z naszego życia zapamiętujemy. Trzeba nauczyć się czerpać z doświadczeń, z przeżyć. To też jest fajna wartość. Śpiewanie rozwija pamięć. 

Czy dobrze rozumiem, że śpiewanie jest dla ciebie pewnego rodzaju terapią?  

Chyba tak. Ja głównie działam jako solowa wokalistka, pracuję na swoje własne nazwisko. Nie mam jednego stałego zespołu, współpracuję z różnymi muzykami, których bardzo cenię. Tu nie chodzi o żadne gwiazdorzenie, ale niezależnie od popularności, szczególnie w muzyce popowej, wokalista jest na świeczniku, zawsze w odosobnieniu. Chociaż może to ma związek z osobowością? Ja nie jestem typem osoby, która siedzi przed koncertem z całą orkiestrą. Nie dlatego, że ich nie lubię. Po prostu muszę się skupić. Potem wychodzę na scenę i wszyscy patrzą na mnie, więc muszę uważać, żeby nic niewłaściwego się na tej scenie nie wydarzyło. Właśnie to “bycie na świeczniku” powoduje, że ludzie na nas, wokalistów, dziwnie patrzą. Wydaje im się, że skoro wychodzimy na scenę to musimy być silnymi osobami. To bardzo duża presja i właśnie wspomniana przeze mnie wcześniej siła, którą czerpię z utworów, pomaga mi jakoś sobie z nią radzić. Wiadomo, wszystko ma swoją cenę.  

Bycie wokalistką czy wokalistą wiąże się z ciągłą presją życiową?  

Zależy. Znam wielu z nich, którzy podchodzą do tematu bardzo swobodnie. Moim zdaniem to zależy od tego, co kto chce osiągnąć. Jeśli ktoś nie ma dużego parcia na sukces i bycie ikoną, co się naprawdę niewielu osobom udaje, czy przede wszystkim na to, żeby się ileś lat na tej scenie utrzymać, to pewnie też presja jest proporcjonalnie mniejsza.  

Jak to się stało, że związałaś ze śpiewaniem całe swoje życie?  

Podstawówka. Jakiś konkurs w szkole. Wszyscy się zgłaszali. Wcześniej bałam się zaśpiewać nawet w domu przed rodzicami. Do tej pory występy przed najbliższymi są dla mnie najtrudniejsze, zdecydowanie najbardziej stresujące. Potem szkoła muzyczna. Z wykształcenia jestem klasykiem. Muzyk, instrumentalista w zakresie gry na fagocie to mój pierwszy zawód, skończyłam drugi stopień. Ale nie gram już od kilku lat. Mam dosyć specyficzny charakter. Odkąd pamiętam, dobrze czułam się w roli przywódczyni. Zawsze chciałam być dyrygentem, marzyła mi się dyrygentura symfoniczna. Ale stres zniszczył to marzenie, nie odważyłam się pojechać na konsultacje przed egzaminami wstępnymi na studia. Za to już na drugim stopniu szkoły muzycznej trochę koncertowałam, prowadziłam zajęcia wokalne i to właśnie taka praca, prowadzenie wokalnie innych, przynosiła mi największą satysfakcję i radość. Wtedy narodziła się we mnie myśl, że może to jest ścieżka dla mnie – uczenie. Wybrałam studia wokalne nie z zamiarem, że zrobię wielką karierę. Chciałam być pedagogiem i uczyć śpiewu rozrywkowego. Nie poszłam na wokalistykę jazzową dlatego, że fascynowała mnie Ella Fitzgerald albo Billie Holiday. Wręcz przeciwnie, moja wiedza na temat jazzu była znikoma. Zdecydowałam się na akademię, bo jazz to podstawa muzyki rozrywkowej. Nie okłamujmy się, żeby robić karierę muzyczną, nie jest potrzebny papier akademii. Ja tutaj dostałam dokładnie to, czego potrzebowałam – poznałam wspaniałych muzyków, z którymi koncertuję, oraz wiedzę, którą mogę przekazywać swoim uczniom. No i oczywiście improwizacja. Przez wzgląd na swoje wcześniejsze klasyczne wykształcenie zupełnie nie miałam o niej pojęcia. Wcześniej wykonywałam repertuar, w którym nie musiałam sięgać po improwizację. Zawsze wychodząc na scenę dokładnie wiedziałam, co się wydarzy. Kiedy spotkałam się z jazzem, wszystko wywróciło się do góry nogami.  

Wiem, że wcześniej przez rok studiowałaś kompozycję w Bydgoszczy. Czemu przerwałaś tamte studia?  

Nie dostałam się na wokalistykę jazzową za pierwszym razem, z różnych przyczyn. Prawdę mówiąc, raczej niezależnych ode mnie. Pokrótce – nie była to wina mojego głosu czy kwestia braku umiejętności, po prostu nie tego wtedy szukali. Ale cieszę się, że tak wyszło, bo rok kompozycji klasycznej u prof. Zbigniewa Bargielskiego, który jest legendą polskiej muzyki współczesnej, był dla mnie bardzo cenny. Moje studia nie polegały na tworzeniu piosenek, tylko na pisaniu utworów na chór, orkiestrę, na przeróżne składy, więc tamte doświadczenia przydają mi się dzisiaj przy mojej autorskiej twórczości.  

Niedawno obroniłaś tytuł magistra sztuki w zakresie wokalistyki jazzowej. Czujesz, że to dobry moment na autorską twórczość?  

Coraz bardziej utwierdzam się w tym, że pójdę w karierę solową. Nadal bardzo pociąga mnie uczenie i wiem, że sprawdzam się w tej dziedzinie, ale nie chcę łączyć tych dwóch rzeczy. Mówią o mnie, że jestem osobą zero-jedynkową. Jeżeli mam się poświęcić karierze wokalnej, chcę to zrobić w 100%. Ostatnio zagrałam kilka różnych koncertów w krótkim czasie. W ciągu dwóch miesięcy musiałam wystąpić z około siedemdziesięcioma coverami. Był to duży wysiłek pod względem fizycznym, interpretacyjnym i przede wszystkim pamięciowym. I wtedy pomyślałam – „Chcę śpiewać swoje utwory”. Może nigdy nie napiszę tak wspaniałego utworu jak Aleja Gwiazd albo Kasztany, albo może nie przyjdzie mi nigdy śpiewać takiego duetu jak Dumka na dwa serca, albo mój hit nie będzie tak znany jak Show must go on, ale to nieważne. Będzie mój. 

Siedemdziesiąt coverów to chyba niemałe wyzwanie?  

Wiele razy byłam rzucana na głęboką wodę, np. warsztaty Made in Chicago, brałam udział w ostatnich trzech edycjach. To był dla mnie duży skok. Ja rozumiem jazz oraz improwizację, która nie jest taką totalną abstrakcją – harmoniea, potrzebne skale, formy, wszystko matematycznie poukładane, wbrew pozorom bardziej zaplanowane niż w normalnej piosence, w której można dodać własny ozdobnik. A tu nagle muzyka free jazz̨. Zdarzało się, że graliśmy godzinny koncert nie mając ani jednej nuty zapisanej na papierze.  

Zaczęłyśmy rozmawiać o rzucaniu na głęboką wodę. Od jakiegoś czasu współpracujesz z Maćkiem Fortuną…  

To wspaniały muzyk, trębacz. Zrobiłam z nim już kilka szalonych projektów. Niedawno nagraliśmy płytę z piosenkami w języku esperanto. Na świecie jest chyba około 5 tys. osób, o ile dobrze pamiętam, które fascynują się tym językiem i kulturą. I nagle my nagrywamy płytę. Śpiewam też w Poznańskiej Piętnastce, którą Maciek reaktywował po około 60 latach. To kiedyś była Poznańska Piętnastka Radiowa, która ponoć nie zagrała ani jednego koncertu na żywo. Obecnie zespół współtworzą głównie młodzi muzycy jazzowi z Poznania, którzy mają w sobie wiele pasji i energii. Maciek to z jednej strony człowiek dokładny, wymagający, a z drugiej wizjoner, który czasami po prostu puszcza wodze fantazji i na scenie dzieją się rzeczy, których w najśmielszych snach byśmy sobie nie wyobrazili. Takie sytuacje uczą obycia scenicznego i tego, że w muzyce, trzeba być przygotowanym na to, że może wydarzyć się wszystko. 

Czy podczas koncertu wytwarza się jakaś płaszczyznę komunikacji wewnątrz zespołu?  

Komunikacja jest podstawą. Możemy wyjść na jam session z muzykami, z którymi się kompletnie nie znamy, i złapać wspólny język poprzez wykonywany utwór. Pop jest bardziej oczywisty od jazzu. Kiedy słuchamy piosenki popowej, przy każdym wykonaniu brzmi ona zazwyczaj tak samo lub bardzo podobnie, w jazzie liczy się chwila, moment, który już nigdy się nie powtórzy. Muzycy mają tylko zarys utworu, za każdym razem ta sama kompozycja zabrzmi trochę inaczej. Dlatego zawsze powtarzam, żeby nie być aż tak krytycznym wobec wokalistów jazzowych. To nie znaczy oczywiście, że należy odpuszczać, gdy zafałszują albo zaczną śpiewać niepasujące dźwięki. Ale trzeba mieć świadomość, że to, co się wydarzyło w danej sekundzie utworu, jest niepowtarzalne. 

Jak przedstawia się komunikacja na płaszczyźnie odbiorca-nadawca?  

Wytwarza się pewnego rodzaju więź, szczególnie w tych momentach, kiedy rozmawiamy z publicznością. Oczywiście pamiętając o tym, że na scenie nie ma miejsca na prywatę i zwierzenia nie są mile widziane. Na koncertach jazzowych pojawia się bezpośrednia interakcja. Ludzie wiedzą, że po wykonanej przez muzyka solówce należy bić brawo. Natomiast w popie nie ma takiego zwyczaju, więc jest to tym bardziej wyjątkowe, że publiczność wyczekuje momentu kulminacyjnego i tuż po nim zaczyna klaskać. Wtedy faktycznie ma się wrażenie, że słuchacze przez ten cały utwór idą razem z nami. Przy szybszych numerach, kiedy my skaczemy na scenie, ludzie skaczą z nami, uśmiechają się, wtedy wiemy, że oni tam są, że dobrze się razem bawimy. Inaczej sytuacja ma się przy tzn. balladach popowych. Są bardziej wzniosłe, więc nie możesz sobie czegoś od tak krzyknąć do publiczności. Musisz zrobić jednoosobowe show, wyglądać pięknie, mieć dopracowane gesty, emocje. Wszystko jest skupione na tobie, orkiestra jest tłem. 

Znowu wspomniałaś, że na scenie trzeba wyglądać…  

Wygląd musi pasować do repertuaru, który wykonujemy. Kiedyś oglądałam jakiś festiwal w telewizji, podczas którego uczestnicy występowali w takich ubraniach, w jakich ja bym poszła do cioci na obiad. To było straszne. Mój strój w dużej mierze odzwierciedla szacunek do publiczności. Nawet jeśli to są dżinsy i biała koszulka, to niech chociaż ta koszulka będzie wyprasowana. Nawet jeśli gra fenomenalny, uznany muzyk, ale w pomiętej koszuli, to są ludzie, których to zraża. Na niektóre koncerty mogę założyć srebrne szorty, białe trampki i skakać z tłumem, ale gdy wychodzę grać z orkiestrą, to nie ma szans, żebym wyszła na płaskim obcasie. Jeśli w takich momentach ktoś zakłada trampki, jest to totalny brak szacunku i wyczucia. Jestem dosyć rygorystyczna, jeżeli o to chodzi.  

Co sądzisz o telewizyjnych talent show? 

Największa zaleta takich programów to przede wszystkim promocja. Jest mnóstwo ludzi, którzy odpadli w drugim, trzecim odcinku telewizyjnego show, a i tak stali się bardziej rozpoznawalni niż niejeden wygrany. Natomiast z opowiadań z różnych stron, również od samych uczestników wiem, że niestety rzeczywistość takich programów nie wygląda kolorowo. Nie każdy poradzi sobie z tym psychicznie. Bardzo często w talent show podpisuje się różnego rodzaju umowy, które mają swoje kruczki i konsekwencje, a te potrafią się ciągnąć latami. Wszystko zależy od tego, czego ktoś oczekuje. Z całą pewnością idąc do takiego programu dobrze jest mieć już swój materiał i od razu go wypromować.  

Muzyką żyjesz cały czas, nawet jak są wakacje. Czy czasami potrzebujesz od niej odpocząć? 

Jeśli gramy dużo koncertów, to w pewnym momencie nasze ciała domagają się odpoczynku. Ostatnio co tydzień grałam inny projekt, z kompletnie innym składem. To jest bardzo obciążające fizycznie. Trzeba o siebie dbać. Ktoś może pomyśleć – gra sobie tyle koncertów, super sprawa. I owszem, bo mam to szczęście, że robię to, co kocham i sprawia mi to ogromną przyjemność. Ale… To nie zawsze tak super wygląda – ktoś zagra koncert, ładnie się ubierze, pomaluje, uczesze i już. Bardzo często musimy wyjść na scenę, mimo że nasz organizm wcale jeszcze nie jest gotowy do pracy, do takiego wysiłku, po zbyt małej ilości snu czy pozarywanych nocach. Czasami grasz plener w środku lata, piękne miejsce, wszystko powinno być idealnie, a okazuje się, że jest zimno, jak w listopadzie, a my w tym zimnie od samego rana. Organizm nie zawsze wszystko rozumie, a siedzenie cały dzień w głodzie i zimnie nie sprzyja zdrowiu, a tym bardziej nie działa dobrze na głos, można go nawet stracić w ten sposób. 

Jaka jest społeczna rola śpiewu?  

Każdy ma inny powód do tego, żeby śpiewać. Możemy komuś sprawić przyjemność śpiewaniem, możemy śpiewać, żeby tę przyjemność sprawić sami sobie. Jak ktoś ma gorszy, okres to potrzebuje muzyki, żeby okiełznać negatywne emocje, dać im upust. Albo wręcz przeciwnie, czasami muzyka dopinguje do działania. My czerpiemy z muzyki. Kiedy śpiewamy w grupie, na przykład w chórze, to dodatkowo mamy ze śpiewania wielką frajdę i energię, którą ofiarowujemy od siebie i dostajemy w zamian od grupy.  

Jakie więzi wytwarzają się między ludźmi podczas wspólnego śpiewania? 

Przez wiele lat śpiewałam w chórach. Jeździliśmy na festiwale międzynarodowe. Często to, że śpiewamy razem, jest równoznaczne z tym, że tworzymy zgraną grupę, lubimy się, dogadujemy, wspólnie przeżywamy i to stanowi bardzo dużą wartość. Śpiewanie w grupie, poczucie wspólnoty dodaje odwagi. Są ludzie, którzy sami nigdy by nie zaśpiewali. 

Śpiewanie wpływa na rodzaj wytworzonej więzi?  

Śpiewanie to forma mówienia. Zawiera dodatek melodii, harmonii, rytmu, ale my po prostu wyrażamy wiele rzeczy. Jeśli chór wykonuje muzykę sakralną, to oni wszyscy się razem modlą. Jeśli wykonują muzykę rozrywkową, to się razem bawią. Chcą czy nie, są skazani na polubienie się. Zaczynają ich łączyć pozytywne wspomnienia, zaczynają czuć odpowiedzialność za całą grupę. Kiedy np.. w basach ktoś źle zaśpiewa, to wszyscy z tego głosu dostają ochrzan i muszą sobie z tym poradzić. Czasem może to jest takie „lubienie się na siłę”, ale zwykle pozytywna energia sprawia, że powstają prawdziwe więzi. Rzadko w chórze jest ktoś wyobcowany.  

Czy pojawia się jakaś płaszczyzna komunikacji podczas wspólnego śpiewania?  

Trzeba się wzajemnie słuchać i na siebie reagować. Wyłapywać nie tylko swoją partię, ale również partie innych głosów. Czasami nawet bez kontaktu wzrokowego musimy wspólnie wejść na jakiś moment w utworze. Muzykę trzeba czuć, dlatego też często w chórach synchronizują się oddechy, cała grupa oddycha w rytmie danego utworu.  

Powiedziałaś, że nauczanie jest twoją pasją. Dlaczego to lubisz?  

Pobudza we mnie czujność. Sprawdzając innych zwracam uwagę na rzeczy, o których u siebie zdarza mi się zapomnieć. I to jest bardzo ważne, że nawet zawodowi wokaliści, którzy już są wiele lat na scenie, nawet Ci najlepsi, również nie przestają ćwiczyć. Celine Dion nadal ma swojego nauczyciela. Kontrolując innych sama muszę ciągle być w formie. Słyszę, że moja uczennica nauczyła się już zwracać uwagę na to, czy na tamto i od razu pojawia się w głowie lampka – czy ja też na to zwracam uwagę? Ponadto bardzo lubię wspólnie z uczniami zatapiać się w utworze, w przekazie, grzebać w tekście, w tym, jak został połączony z muzyką, wyszukiwać najpiękniejsze połączenia i frazy. To bardzo otwiera umysł.  

Jaka więź wytwarza się pomiędzy uczniem a nauczycielem?  

Śpiew to bardzo intymna umiejętność. Zdarzają się uczniowie, którym zaśpiewanie przede mną piosenki wcale nie przychodzi łatwo, muszą się otworzyć przed obcą osobą i wydobyć z siebie dźwięk. Jestem wymagająca, chcę, żeby moi uczniowie mieli świadomość, że patrzę na nich jak na zawodowców, a jak nie chcą się przykładać do lekcji, to niech idą się uczyć gdzieś indziej, bo ja wyznaję zasadę, że albo robić coś dobrze, albo nie robić tego wcale. Moi uczniowie widzą mnie jako osobę zawsze z podniesionym palcem wskazującym do góry, ale jestem też przekonana, że wiedzą, że mogą do mnie zadzwonić w środku nocy z problemem, a ja od razu im pomogę. Nasza partnerska relacja wynika z tego, że często z moimi uczniami jesteśmy po prostu w tym samym wieku, więc nie ma dużej bariery. Bycie nauczycielem śpiewu to wbrew pozorom bardzo odpowiedzialna funkcja. Taka osoba po pierwsze musi mieć dobre ucho, po drugie wyczucie stylu. Każdy uczeń przychodzi z zupełnie innym głosem, z kompletnie innymi problemami czy aspiracjami. Jestem uczulona na ludzi, którzy uczą śpiewu, a mają znikomą ilość informacji na ten temat i nie posiadają odpowiednich kompetencji, żeby to robić. Czasem zdarza mi się, że przychodzi do mnie uczeń, który wcześniej uczył się u kogoś innego i ma straszne maniery wokalne, niewłaściwe przyzwyczajenia. Zdumiewa mnie liczba osób, które aktualnie zajmują się nauczaniem śpiewu.  

Jak sobie radzisz z uczniem bardzo poblokowanym?  

Tłumaczę że ja miałam tak samo, że też kiedyś się bardzo bałam i miałam wiele barier, które musiałam przełamywać. Poza tym ćwiczenia są pomocne, więc trzeba dobrać odpowiednie ćwiczenie do indywidualnego przypadku. Ja mam bardzo matematyczne podejście do wszystkiego, nie lubię filozofować. Ale czasami musisz być psychologiem i całe godzinne zajęcia poświęcić na to, żeby zagłębić się w interpretację. Dopóki uczeń w stu procentach nie będzie przeżywał tego, o czym śpiewa, to ta emocja nie udzieli się nikomu innemu. I to jest praca trochę terapeutyczna.  

A czy tobie zdarzyły się jakieś kryzysy? Momenty, kiedy zwątpiłaś w swoją wokalną drogę 

Kiedyś straciłam głos i co się okazało? To nie była kwestia przeziębienia albo złego używania głosu, tylko psychiki, stresu. Wtedy dostałam zalecenie od mojej nauczycielki, żeby zaszyć się gdzieś i odpocząć, nie czytać książek, nie słuchać muzyki, tylko napić się wina, wyluzować i porządnie wyspać. Ja zawsze muszę być świetnie przygotowana, dlatego stawiam sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Nawet jak mi koledzy mówią: „Hanka takie rzeczy w Polsce nie wyjdą”, to ja im mówię: „Czekajcie, jeszcze zobaczycie, jeszcze będziecie grali w mojej orkiestrze”. Czasami, jeśli wymagamy od siebie za dużo, to taka sytuacja może nas zablokować. Zawsze chcę jeszcze lepiej i jeszcze więcej. Jak śpiewasz wielkie hity, które wszyscy znają, to trzeba po prostu zrobić show i stanąć na samym szczycie w trakcie trwania utworu. Nie chodzi o to, żebym była lepsza niż Withney Huston ani Celine Dion. Ale z koncertu na koncert muszę być coraz lepsza. Muszę brzmieć lepiej niż moja ostatnia wersja siebie.  

Czy świat jazzu to jest męski świat?  

No coś ty Te wszystkie ballady? Jakby brzmiało Body and soul, jakby śpiewał je facet? Nie ma takiej opcji. Kobiety w jazzie są tak samo ważne jak mężczyźni, są sobie wzajemnie potrzebni, jak w każdym innym zawodzie.  

Wszyscy śpiewamy, nawet gdy nie chcemy się do tego przyznać – rozmowa Anny Kamińskiej z Patrycją Obarą, cz. 3

Gdyby ktoś ci nagle powiedział, że ty się nie nadajesz do przytulania, sorry, ale po prostu nie potrafisz tego robić i tylko co setna osoba w społeczeństwie ma prawo się przytulać, to taka wizja wydaje się przerażająca. A ze śpiewem trochę tak robimy, a potrzeba jest tak samo głęboka, jak potrzeba fizycznego kontaktu. 

Rozmowa Anny Kamińskiej z Patrycją Obarą – wokalistką, songwriterką i certyfikowaną Trenerką wokalną Modern Vocal Training, założycielką Wrocławskiej Szkoły Śpiewu.

Część trzecia – Wrocławska Szkoła Śpiewu.

(wywiad z został przeprowadzony 11 lutego 2019 roku)

Mimo, że Twoja własna droga muzyczna była kręta, to jednak zostałaś nauczycielką śpiewu, a nawet otworzyłaś swoją szkołę wokalną, której przyświeca idea: „śpiewać każdy może”. Dlaczego powstała Wrocławska Szkoła Śpiewu?  

Przede wszystkim z wielkiej potrzeby serca, żeby stworzyć miejsce, w którym każdy będzie mógł śpiewać. Dużo było w tym procesie zaskoczeń. Pewnie gdybym z góry wiedziała, w co wchodzę, to bym się na to nie zdecydowała. Podobnie jak z płytą. Na szczęście o urokach prowadzenia biznesu dowiadywałam się stopniowo.  

Uczeniem zajmuję się od pierwszego roku studiów, a właściwe już w podstawówce udzielałam korepetycji koleżankom z klasy. Zawsze miałam misję edukacyjną. Pracowałam przez dziewięć lat na Uniwersytecie Wrocławskim i jak teraz, z perspektywy czasu, zastanawiam się, czy mi tego brakuje, to dochodzę do wniosku, że tak, brakuje mi, ale nie tylko tego, że mogłam przekazywać różne treści merytoryczne (choć do dziś fascynuje mnie przekład czy pragmatyka językowa), ale tego, że czułam realne możliwości, żeby zmienić czyjeś spojrzenie na życie. Ja tak postrzegam rolę edukatorów. Nie jako suche przekazywanie treści, które i tak są w książkach, tylko pokazywanie ludziom innego sposobu myślenia, innego spojrzenia na siebie.  

W pewnym momencie życia zdałam sobie sprawę, że więcej osób ma ze śpiewem podobne problemy, do tych, które ja miałam Przychodzą na lekcje, ale z góry zakładają, że oni nie potrafią, że się nie nadają.  

Z dużą dozą niepewności podejmowałam się nauczania śpiewu, myślałam – nomen omen, czy ja się nadaję, przecież nie zrobiłam wielkiej kariery muzycznej, czy ja wiem wystarczająco dużo, czy w ogóle mogę uczyć? Ale po pierwszym, drugim, piątym spotkaniu z danym uczniem czy uczennicą zaczynałam nabierać coraz większego przekonania, że jestem w dobrym miejscu. Kiedyś na przykład przyszedł do mnie ktoś, kto uważał, że kompletnie się do tego nie nadaje i chciał, żebym mu to potwierdziła, a kilka miesięcy później powiedział, że ma za sobą pierwszy publiczny występ. Ktoś inny po swoim pierwszym występie przybiegł na lekcję i oznajmił, że miał mi kupić kwiaty, ale tak bardzo nie chciał się spóźnić na lekcję, że nie zdążył. Pomyślałam wtedy, że mam coś ważnego do zrobienia.  

Z czasem do zespołu trenerów Wrocławskiej Szkoły Śpiewu dołączyło kilka, potem kilkanaście wspaniałych osób, które uwierzyły w moją ideę. W ideę, że każdy się nadaje. Nie każdy będzie Adele, a właściwie nikt nie będzie Adele, bo tylko Adele jest Adele, ale każdy może śpiewać. Każdy może zaśpiewać dziecku kołysankę, każdy może zaśpiewać Sto lat na weselu, każdy może zaśpiewać sobie Smoke on the Water jak jest sam w domu i odkurza. Nie każdy musi z tym wychodzić na scenę, nie każdy musi być gwiazdą popu. Jak mówił Matt Burdynowski w swoim wystąpieniu na TEDxWroclaw, gwiazd popu mamy dużo, za mało mamy osób, które po prostu śpiewają. Nie każdy musi być sukcesem marketingowym, nie każdy tego chce i nie każdy jest na to gotowy, ale każdy może śpiewać i każdy może siadając przy świątecznym stole powiedzieć – „Słuchajcie, może w tym roku pośpiewamy kolędy zamiast je puszczać z płyt?”. Na takiej idei zbudowałam moją szkołę.  

Bardzo często przychodzą do nas osoby, które na dzień dobry mówią, że już w kilku miejscach zatrzaśnięto im drzwi przed nosem, powiedziano im, żeby lepiej odpuściły i zajęły się czymś innym, bo nie słyszą, bo są za stare, bo to, bo tamto. Z każdą z takich osób udało nam się wypracować jakiś sukces. Widzę też, że jak ktoś bardzo źle o sobie myśli w kwestiach śpiewu, a uda nam się pokazać takiej osobie, że jednak może, po cichutku, powolutku, małymi kroczkami, ale jednak może, to widzę, że to przebudowuje te osoby wewnętrznie. Myślą sobie – „Aha, to jak z tym mi się udało, to może jeszcze z czymś mi się uda, może skoro tak głęboko we mnie tkwiące marzenie okazało się możliwe, to muszę jeszcze raz spojrzeć na to, co robię ze swoim życiem, bo może mogę jeszcze coś robić inaczej”. Dlatego mówię pół żartem, że u nas w szkole często jest bardziej terapia śpiewem, niż śpiew sam w sobie. Czasem zdarza się, że czterdzieści pięć minut lekcji przegadamy, że ktoś siedzi pod ścianą i płacze. I to potem pomaga, bo dopóki tego nie uwolniłyśmy, dopóki tego ta osoba nie wypłakała, nie mogła śpiewać, była sztywna emocjonalnie, nic z niej nie wychodziło.  

Czyli zdarza się, że do Wrocławskiej Szkoły Śpiewu przychodzą uczniowie, którzy podobnie jak ty na początku swojej drogi chcą, żeby ktoś ich utwierdził w przekonaniu, że nie powinni śpiewać?  

Dość często. Siadają na krześle na początku pierwszej lekcji i wybuchają płaczem. Mówią, że się nie nadają i w zasadzie to przyszli się o tym przekonać. Ja myślę, że tak się ujawniają najgłębsze obawy, że tak naprawdę, tak naprawdę, naprawdę, to oni przychodzą, żebyśmy im powiedzieli, że się nadają, ale na wszelki wypadek szukają zabezpieczenia. Bo gdzieś głęboko w środku oni czują, że się nadają, i dlatego ostatecznie przychodzą. Śpiewanie jest naturalną czynnością i prawie każdy gdzieś tam głęboko tę potrzebę śpiewu ma. Śpiew powstał przed językiem. Dziecko, zanim nauczy się rozpoznawać słowa, uczy się rozpoznawać melodie. Najpierw słyszy muzykę, potem dopiero język. Nagle dorastasz i ktoś ci mówi, że to, co słyszysz od dziecka, i to, co robisz od dziecka (bo przecież dziecko też śpiewa, powtarza dźwięki) to tak naprawdę nie masz do tego prawa, bo nie potrafisz tego robić. Ja lubię to porównywać do przytulania. Niby da się bez tego żyć, ale wszyscy strasznie tego pragniemy, i gdyby ktoś ci nagle powiedział, że ty się nie nadajesz do przytulania, sorry, ale po prostu nie potrafisz tego robić i tylko co setna osoba w społeczeństwie ma prawo się przytulać, to taka wizja wydaje się przerażająca. A ze śpiewem trochę tak robimy, a potrzeba jest tak samo głęboka, jak potrzeba fizycznego kontaktu.  

To jak to jest, kto się nadaje do śpiewania, a kto nie? Co tu jest mitem, a co prawdą?  

Idąc znów za Mattem Burdynowskim, gdyby publiczności zgromadzonej na sali konferencyjnej zadać pytanie: – „Kto z was uważa, że nie umie śpiewać”. Z reguły 100% sali podnosi ręce. I dalej: – „Kto z was lubi śpiewać”. Znowu większośc osób na sali. – “Kto z was wstydzi się śpiewać przy kimś?”. Znowu większość. I na koniec: – „A kto z was wykonał jakikolwiek krok w kierunku tego, żeby nauczyć się śpiewać”. Wtedy dwie osoby podnoszą ręce albo nikt, albo cztery, ale raczej nie więcej.  

Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale daliśmy sobie wmówić taką dziwną rzecz. Jak chcesz zdobyć jakąkolwiek inną umiejętność, to najpierw podejmujesz naukę, na początku ci kompletnie nie wychodzi, potem ci idzie coraz lepiej, aż w końcu, w dużym skrócie, mija trochę czasu i jesteś ekspertem. Natomiast w kontekście śpiewu uważamy, że albo to mamy, albo nie i wielu ludzi nawet nie podejmuje nauki, tylko po prostu dochodzą do wniosku, że się do tego nie nadają. To tak jakby nauczycielka w podstawówce powiedziała ci, że nie nadajesz się do pisania i nie powinnaś dalej się tego uczyć po tym, jak po raz pierwszy biorąc pióro do ręki krzywo napiszesz literkę „a”. Albo jakbyś miała zrezygnować na zawsze z WF-u czy w ogóle ruchu, bo ktoś uzna, że nie masz predyspozycji sportowych po tym, jak w czwartej klasie nie uda ci się przeskoczyć przez kozła.  

Z jakiegoś powodu do umiejętności śpiewania podchodzimy nie jak do umiejętności, tylko właśnie talentu, który albo jest nam dany, albo nie jest nam dany. I to jest podstawowy mit i podstawowe przekłamanie. Śpiewanie to umiejętność, którą się rozwija. Ze słuchem sprawa wygląda podobnie. Słuch to też umiejętność jak każda inna, którą można rozwijać. Dźwięk to nie jest jakieś mistyczne zjawisko z kosmosu tylko fala mechaniczna, która wzmacnia się, kiedy rezonuje. Potrzebujesz jedynie nauczyć się tę falę czuć. Jeden z moich znajomych chodził na zajęcia chóru, gdy był dzieckiem, ale nie potrafił śpiewać czysto. Pewnego razu nauczycielka przycisnęła mu głowę do pianina, miała takie akustyczne pianino, zaczęła grać dźwięki i kazała mu te dźwięki powtarzać. W ten sposób nauczyła go śpiewać czysto. Fala dźwiękowa bezpośrednio uderzała w kości czaszki wprawiając je w drgania, a on śpiewając, powielał tę częstotliwość. Po prostu czuł te dźwięki w swoim ciele.  

Czy wewnątrz szkoły, wśród uczniów, tworzą się jakieś więzi, grupy? Czy szkoła tworzy większą społeczność?  

Wydaje mi się, że to jest trochę jak z terapią grupową – jak ci się wydaje, że jesteś jedyną osobą na świecie, która ma jakiś problem, a potem dowiadujesz się, że dwadzieścia innych osób ma taki sam problem jak ty (albo inne, ale w ogóle jakieś ma) i co tydzień o tym gadacie, to wytwarza się więź. I to bardzo głęboka. Uczniowie uczestnicząc w społeczności szkolnej powolutku zaczynają się otwierać na to, żeby śpiewać wspólnie, a nie tylko pod prysznicem czy w samochodzie. Po szkolnych koncertach nawiązują się znajomości, przyjaźnie i współprace muzyczne, mamy też Zespół Wokalny. 

Wyobraź sobie świat, w którym ludzie śpiewają jedynie zamknięci w swoich domach, kiedy nikt ich nie słyszy, nikt nie znajduje w sobie odwagi, żeby wyjść na zewnątrz i śpiewać wspólnie. Jaki obraz przyszłości widzisz?  

Smutny. W ogóle sobie nie mogę wyobrazić, żeby świat mógł tak działać. Wszyscy śpiewamy, nawet gdy nie chcemy się do tego przyznać. 

Ten czas, gdy śpiewasz z innymi, to czas, kiedy wszystko poza wami i waszym śpiewem przestaje się liczyć – rozmowa Anny Kamińskiej z Patrycją Obarą, cz. 2

Rozmowa Anny Kamińskiej z Patrycją Obarą – wokalistką, songwriterką i certyfikowaną Trenerką wokalną Modern Vocal Training, założycielką Wrocławskiej Szkoły Śpiewu 

Część druga – społeczna rola śpiewu. 
(wywiad z został przeprowadzony 11 lutego 2019 roku). 

Co daje wspólne śpiewanie?  

Dla mnie wspólne śpiewanie ma ogromną, nieporównywalną z niczym wartość. Czasami, gdy robię podczas warsztatów wokalnych jakieś ćwiczenia z wspólnej improwizacji, uczestnicy używają określenia „wartość plemienna, mantrowa, medytacyjna”. Tempo oddechu zależne jest od frazy utworu, więc jak ludzie śpiewają razem, to oddychają w tym samym rytmie, co z kolei powoduje, że synchronizują się uderzenia serc. Ten czas, gdy śpiewasz z innymi, to czas, kiedy wszystko poza wami i waszym śpiewem przestaje się liczyć. Mogę przyjść na próbę, warsztaty, koncert totalnie przytłoczona swoimi problemami, troskami, ale w momencie, kiedy zamykam oczy i zaczynam śpiewać, czerpać z tych głosów wokół mnie, oddawać im coś od siebie, zapominam o wszystkim. Najbardziej tego typu medytacji doświadczam właśnie przy improwizacjach, kiedy nie mam utworu i narzuconej melodii, kiedy każdy robi, co chce, ale w koncu zawsze dochodzimy do momentu, kiedy zaczynamy śpiewać wspólnie. Człowiek podświadomie dąży do zjednoczenia. I zawsze to tak wygląda, że na początku, powiedzmy, pojedynkujemy się, każdy chce się wybić i robić swoje, ale ostatecznie, chcąc niechcąc, dostrzega się wartość we współtworzeniu i czerpaniu od siebie nawzajem. W dzisiejszych czasach mało mamy okazji, żeby czegoś takiego doświadczyć, bo nawet jak są jakieś szkolenia integracyjne, to często opierają się na rywalizacji, jakieś gry, jakieś paintballe, trzeba coś wygrać albo z kimś wygrać. Natomiast w śpiewaniu, takim “plemiennym”, nie ma miejsca na tego typu zmagania, bo każdy jest istotną częścią ostatecznego dzieła, którym staje się mieszanina dźwięków.  

Wykorzystujesz śpiewanie nie tylko podczas warsztatów dla wokalistów, ale również podczas szkoleń biznesowych do kształtowania różnego rodzaju umiejętności. Czy śpiewanie sprzyja rozwojowi?  

Tak. Dlatego właśnie śpiew stanowi tak ważną umiejętność społeczną. Gdy sama chodziłam na różnego rodzaju szkolenia, to one często były jakieś takie nieprawdziwe. Ktoś mi kazał grać w jakąś grę, z której wynikało coś i potem na podstawie tej gry ktoś mi mówił, że mogę wyciągnąć analogiczne wnioski do czegos innegó. Tymczasem uczestniczenie we wspólnym śpiewie pozwala ci nie tyle wysnuć intelektualne wnioski, co po prostu doświadczyć tych rzeczy, których chcesz się nauczyć. Dla przykładu wychodzenie ze strefy komfortu. Większość ludzi wstydzi się śpiewać, jeśli muszą to robić publicznie. Jest to dla nich najgorsza rzecz, jaką można sobie wyobrazić, ale jeżeli poprowadzisz te warsztaty w taki sposób, że uda im się przekroczyć granicę i pokażesz im, że było fajnie, to rozszerzają tę przestrzeń i mają poczucie satysfakcji z tego, że zdobyli się na odwagę i podjęli ryzyko. Kolejny przykład to właśnie zarządzanie ryzykiem. Taka praca uświadamia, że podejmowanie ryzyka niekoniecznie pociąga za sobą coś złego. Raczej stwarza możliwość rozwoju. Negocjowanie ról w grupie – ta osoba bardziej się czuje w roli typu fundament, działanie w tle, żeby nie powiedzieć podstawa rytmiczna. A ta bardziej się odnajduje w prowadzeniu, czyli jakiś solowy wokal. To się często przekłada na to, jakie role naturalnie ci ludzie starają się pełnić w grupie. No i najważniejsza funkcja – współbrzmienie. Budowanie harmonijnie współistniejącej społeczności. I na koniec bliższy kontakt z samą czy samym sobą. Dzięki wspólnemu śpiewaniu można doświadczyć tych umiejętności jeden do jednego. 

Jaki jest wpływ śpiewu na budowanie się więzi społecznych?  

Śpiewanie jest spoiwem społecznym. Daje poczucie jedności i to widać na przykład na stadionach, gdy ludzie śpiewają piosenki, żeby swoje drużyny motywować. To było widać, gdy w 2015 we Francji na stadionie był zamach i podczas ewakuacji ludzie zaczęli spontanicznie śpiewać Marsyliankę – wspólnie, przestało się liczyć to, jakiej drużynie kibicują. Śpiewali razem, aby dodać sobie otuchy. W momentach zagrożenia, kiedy czujemy potrzebę jedności, śpiew pojawia się naturalnie, wtedy nie myślimy o tym, czy potrafimy czy nie, po prostu śpiewamy. Naukowo udowodniono, że pod wpływem śpiewu wydziela się oksytocyna, czyli hormon bliskości, hormon więzi, więc kiedy śpiewamy wspólnie, po prostu biochemicznie czujemy się ze sobą bliżej. Ponadto wzrasta poziom innych hormonów odpowiadających za dobre samopoczucie. Obniża się poziom kortyzolu, który odpowiada za stres, więc generalnie ludzie, którzy śpiewają, mają subiektywnie większe poczucie szczęścia. A wiadomo, że im ludzie radośniejsi, tym bardziej efektywni, tym chętniej nawiązują kontakty itd. Dodatkowo mamy potrzebę rytuałów i wentyla emocjonalnego w momencie, kiedy dzieje się coś ważnego. Również takie chwile są nierozerwalnie związane ze śpiewem. Kiedyś istniały rytuały przejścia – niezależnie, co się działo, czy ślub, czy narodziny, czy pogrzeb – to na taką okoliczność mieliśmy przewidzianych wiele pieśni. Niestety, trochę już je pozapominaliśmy, ale coś z tych rytuałów nam zostało. Nadal jest tak, że jak ktoś umiera, to śpiewamy, idziemy za trumną i śpiewamy. Na weselach też co piętnaście minut ktoś wstaje i intonuje Sto lat, wiec utrzymało się to, że w ważnych momentach, w momentach zmiany, celebracji, chce nam się śpiewać razem.

O śpiewaniu, o edukacji, o miłości, o poszukiwaniu – wywiad Anny Kamińskiej z Patrycją Obarą

rozmowa Anny Kamińskiej z Patrycją Obarą – wokalistką, songwriterką i certyfikowaną Trenerką wokalną Modern Vocal Training, założycielką Wrocławskiej Szkoły Śpiewu 

Część pierwsza – wokalne początki. 
(wywiad z został przeprowadzony 11 lutego 2019 roku). 

Czy śpiewać każdy może?  

Oczywiście. Śpiew jest ruchem – czynnością motoryczną, czyli wykonywaną przez różne struktury naszego ciała. Co oznacza również, że tę umiejętność możemy rozwinąć, jeżeli będziemy odpowiednio pracować nad mięśniami, które uczestniczą w procesie śpiewania. Systematyczny trening sprawi, że staną się bardziej elastyczne, wytrzymałe, sprawne, czyli będziemy robić postępy.  

Skąd śpiew wziął się w twoim życiu?  

Nie wiem, chyba z głębokiego dzieciństwa. Moja mama śpiewała, mój tata śpiewał, chociaż nie zdobyli wykształcenia muzycznego. Oboje grali na gitarze. Mieliśmy zwyczaj, że gdy jacyś goście przychodzili, to u nas nie słuchało się muzyki z płyt, tylko w którymś momencie mama po prostu zaczynała śpiewać, tata się do niej dołączał, a ja w pokoju obok próbowałam spać i strasznie się denerwowałam, że na drugi dzień szkoła. Potem, mając naście lat, stwierdziłam, że jak mam leżeć i się irytować, to po prostu pójdę sobie z nimi pomuzykować. Jeszcze jako mała dziewczynka, gdy mnie pytano o to, kim chcę być, jak dorosnę, mówiłam, że piosenkarką. Niestety, jakiś czas później wybito mi to marzenie z głowy, mówiąc, że mam polipy w nosie. Tak mi powiedział tata kolegi.  

Lekarz?  

Nie. Po prostu miałam przewlekłe zapalenie zatok, a on mi powiedział: „Nigdy nie będziesz śpiewać”. To mnie przyblokowało. Na prawie osiem lat. Wcześniej miałam taką ulubioną zabawę, że na magnetofonie nagrywałam sobie sama własne audycje – coś tam opowiadałam, coś śpiewałam. Po tym komentarzu przestałam to robić. Ponowne, nieśmiałe próby zaczęłam dopiero jako nastolatka, bo ta potrzeba zawsze gdzieś we mnie była. Patrzyłam na mamę z podziwem, dla mnie jej śpiewanie było najwspanialsze i ja też tak chciałam. Chciałam być taka jak ona. Nigdy się nie szkoliła, ale głos miała wybitny. Ludzie porównywali ją do Grażyny Łobaszewskiej. A ona tak po prostu śpiewała przy zmywaniu naczyń. Więc chyba ta potrzeba narodziła się z pragnienia, żeby być jak mama.  

Przestraszyłaś się o swoje zdrowie?  

Ja po prostu temu panu tak jak dziecko uwierzyłam. Uznałam, że skoro dorosły mi coś mówi, to na pewno wie, co mówi. Rozumiałam, że choruję, ale mając 7 lat nie potrafiłam odróżnić, czy to są polipy czy zatoki.  

Czy ten pan słyszał, jak śpiewasz?  

Nie, on po prostu stwierdził, że cały czas mówię z zatkanym nosem, więc nie mogę śpiewać, bo będę brzydko brzmiała. W ogóle tam później poszła ostra krytyka. Tak. To rzeczywiście mnie przyblokowało. Miałam też w podstawówce nauczyciela muzyki, który nie dbał o naszą edukację muzyczną, tak mocno jak o religijną…  

Nauczyciel muzyki, nie religii?  

Tak. Śpiewaliśmy psalmy, Bogurodzicę i modliliśmy się na każdej lekcji. Nie nauczył nas ani nut, ani gry na flecie, a przecież wszyscy się w podstawówce tego uczą. Raz próbowałam sama zaśpiewać piosenkę, miałam też wtedy jakiś układ choreograficzny. Pan od muzyki kazał mi zostać po lekcji. Powiedział, że mam nie podnosić rąk do góry, bo mi się piersi odznaczają pod swetrem. A miałam wtedy jedenaście lat… Mój rozwój muzyczny nie był początkowo kierowany przez mądrych ludzi, musiałam po prostu do pewnych rzeczy dojrzeć sama. Przełamać w sobie wszystkie bariery i blokady. Wiadomo, że śpiew jest szalenie intymną czynnością i jakaś negatywna ocena na tym polu bardzo boli, co przekłada się na naszą samoocenę. Wydaje mi się, że potrzebowałam przyzwolenia, szukałam kogoś, kto dałby mi prawo robić to, co kocham. Ale z drugiej strony nikomu, kto mi to prawo dawał, nie wierzyłam. Więc musiałam najpierw sama dać sobie to prawo.  

Czyli na twojej dalszej drodze wokalnej pojawiły się już osoby, które powiedziały: „Tak. Śpiewaj. To jest dobry kierunek.”?  

Pierwszą taką osobą była moja mama, która kiedy mnie już wreszcie usłyszała, a usłyszała mnie, jak miałam jakieś piętnaście lat, od razu zaczęła mi szukać zespołu. Potem trafiłam na świetnego nauczyciela, Matta Burdynowskiego, który stał się moim najlepszym przyjacielem. To on przeprowadził mnie przez najtrudniejsze początki, to on wypuścił mnie na tę drogę, na której jestem dzisiaj. Mimo że poszłam do niego na pierwszą lekcję oczekując, że stanie się ostateczną instancją, która zdecyduje za mnie – przekona mnie, żebym sobie odpuściła, a ja faktycznie to zrobię i przestanę cierpieć. Przestanę cierpieć, ponieważ ta nieodwzajemniona, jak mi się wydawało, miłość do muzyki stała się nie do zniesienia. Pragnienie śpiewania było we mnie ogromne, ale strach wcale nie mniejszy.  

Dlaczego nie dawałaś sobie prawa do śpiewania?  

Bardzo mocno zakorzeniło się we mnie przekonanie, że się nie nadaję, że się nie uczyłam, poza tym przez lata byłam zablokowana i w ogóle nie śpiewałam, nawet nie nuciłam pod prysznicem. Chyba, że już faktycznie miałam pewność, że nikogo nie ma w pobliżu. Ale nie było mowy o jakiejś tam zmianie rejestru. W ogóle nie wiedziałam, że istnieje coś takiego. Żyłam w przekonaniu, że mam jakieś pół oktawy i nawet Wlazł kotek na płotek wydaje się zbyt wysoko. W tych psalmach na muzyce to w końcu też tylko poruszałam bezdźwięcznie ustami. Wszystkie te maleńkie porażki, że nie wyciągałam Sto lat, gdy wszyscy wyciągali, że hymnu nie mogłam zaśpiewać, a wszyscy mogli, spowodowały, że coraz głębiej zasadzało się we mnie przekonanie, że zupełnie się do tego śpiewania nie nadaję. 

Poszłaś do swojego pierwszego nauczyciela z takim nastawieniem. I jak to się skończyło?  

Powiedział, że mam się ogarnąć, wziąć się do roboty, nie narzekać, tylko śpiewać, śpiewać, śpiewać. Tylko tyle i aż tyle. Potem zabrał mnie na warsztaty jazzowe w Puławach. Na koniec tych warsztatów poszłam do Bogdana Hołowni i pytam: „Panie Bodziu, czy ja mam to dalej robić?”. Popłakałam się, a on mnie przytulił i powiedział: „Dziecko, po prostu rób dalej to, co kochasz”. Przez to, że najpierw dostałam sporo krytyki, potrzebowałam dużo wsparcia. Może byłam za młoda, może zbyt niedojrzała, ale trudno mi było znaleźć pewność siebie. Wiele trzeba było w sobie pokonać lęków. Ostatecznie przeszłam tę drogę, mimo że przez pół życia myślałam, że nie jest moja, a teraz kończę właśnie nagrywać płytę.  

Nigdy nie uczyłaś się w szkole muzycznej. Nie żałujesz?  

Gdy byłam w szóstej klasie podstawówki, to pojawił się taki pomysł, że pójdę do szkoły  muzycznej na saksofon. Bo przecież do śpiewania się nie nadawałam. Skończyło się tylko na pomyśle. Spóźniliśmy się chyba z terminem składania papierów, już nie pamiętam. W każdym razie później nie wróciliśmy z rodzicami do tego tematu i odpuściłam. Potem przyszedł taki moment, że zaczęłam tego żałować. Zastanawiałam się, gdzie bym była, gdybym skończyła tę szkołę. Może inaczej potoczyłoby się moje życie, więcej bym potrafiła, nie miałabym syndromu oszusta i amatora, bo wiedziałabym, że jestem formalnie przygotowana do tego, żeby wykonywać zawód muzyka. Tak było kiedyś. Natomiast dzisiaj z perspektywy czasu nie żałuję. Niewykluczone, że napisałabym materiał na płytę, ale na pewno nie taki – na pewno zupełnie inny. Kiedy pisałam, kierowała mną intuicja. Nie wiem, na ile byłaby żywa, gdybym osadziła ją w formalnych ramach. Może by była, a może nie. Po prostu nie wiem. Ponadto nie mam takiego poczucia, że wszystko muszę robić sama. Piszę tekst, melodię i wiem, że w danym utworze ma grać na przykład waltornia. Ale bardzo cenię sobie wkład niesamowitych muzyków, z którymi miałam przyjemność współpracować. A to, że ja z nimi często nie rozmawiam językiem muzycznym, tylko językiem emocji, a może nawet językiem reżyserskim, to już inna kwestia. Kiedyś przeczytałam gdzieś takie zdanie… Chociaż nie wiem, czy przeczytałam, może po prostu padło w rozmowie z Alicją, moją przyjaciółką i muzą: jeśli podoba ci się miejsce, w którym dziś jesteś, to nie żałuj drogi, która cię do niego doprowadziła. Widać wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak miało się potoczyć.  

Śpiew – naturalna potrzeba ludzkości

Na przełomie dziejów nauczyliśmy się, jak korzystać z instrumentu, jakim jest nasz głos, w jaki sposób wydobywać dźwięki i jak je modulować. Poznaliśmy jego specyfikę, budowę, zależności, rodzaje. Pierwotne, niesprecyzowane pomruki, okrzyki wyewoluowały do określonych intonacyjnie słów, które, jak zauważa Johann Gottfried Herder w Rozprawie o pochodzeniu języka, początkowo określały odgłosy wydawane przez zwierzęta i zjawiska naturalne. Z biegiem czasu odkryliśmy melodyjność naszego instrumentu i zaczęliśmy konstruować dłuższe i bardziej złożone muzycznie frazy. Spontaniczne zawołania powoli przekształcały się w melodie. Odkryliśmy drzemiącą w nas naturalną potrzebę śpiewania. Czynność ta towarzyszyła człowiekowi już od czasów prehistorycznych i jest dla nas czymś zupełnie naturalnym. W książce The Singing Neanderthals: The Origins of Music, Language, Mind and Body autorstwa Steven’a Mithen’a odnaleźć można informację o tym, że chociaż neandertalczycy nie wykształcili własnego języka, to posługiwali się swojego rodzaju śpiewnym systemem komunikacji, któremu Mithen nadał nazwę ‘Hmmmm’ – od pierwszych liter wyrazów: holistyczny, manipulacyjny, multi-modalny, muzyczny i mimetyczny. Ten prehistoryczny sposób przekazywania informacji zakładał górowanie melodyki całej wypowiedzi nad wyodrębnianiem poszczególnych wyrazów.

Mithen zwraca uwagę na jeszcze jedną bardzo ciekawą sprawę, wraz z dwunożnością rozwinęły się również nasze umiejętności muzyczne, a w szczególności poczucie rytmu. Było ono niezbędne, by sprostać tak skomplikowanemu zadaniu, jak poruszanie się na dwóch nogach, które zakłada ciągłą koordynację całego ciała. Utrzymanie pionowej postawy spowodowało znaczne powiększenie się mózgu, a co za tym idzie również systemu nerwowego. Rozwinęła się ludzka inteligencja, a tym samym zdolności socjalizacyjne czy językowe. Doszło do obniżenia się krtani, co rozbudowało trakt wokalny umożliwiając wydobywanie rozmaitych dźwięków.

Widzimy zatem, że śpiew jest wynikiem naturalnej potrzeby ludzkości. Początkowo melodyjne frazy służyły do komunikowania się, jednak z czasem wachlarz funkcji śpiewu w społeczeństwie znacznie się powiększył i wspólne tworzenie czy wykonywanie muzyki stało się istotnym spoiwem społecznym.

Ale…

O tym można by pisać i pisać, tak że zostawmy ten temat dla kolejnej ciekawostki wokalnej.
Miłego śpiewania! 😉

***
Wpis zainspirowany artykułem:
Kocur M., O pochodzeniu człowieka i muzyki, http://kocur.uni.wroc.pl/o-pochodzeniu-czpowieka-i-muzyki/
oraz książkami:
Johann Gottfried Herder – Rozprawa o pochodzeniu języka
Steven Mithen – The Singing Neanderthals: The Origins of Music, Language, Mind and Body